Chyba to, gdy sami dla siebie stają się przedmiotem refleksji naukowej prowadzonej jakby z zewnątrz, gotowymi jednak o negowania wyników badań albo z równą łatwością — do zmiany życia, jeśli uzna się, że z badań wynika taki nakaz.
Czy ja piszę pamflet na Zaolzie (nie lubię tej nazwy, bo jest geograficznie ukierunkowana, zdeterminowana perspektywą patrzenia z zewnątrz) albo dołączam do chóru tych, którzy raz spojrzawszy, gotowi są tworzyć recepty reform dotyczących kilkudziesięciu tysięcy ludzi?
Nie.
Ale nie jest bez znaczenia fakt mieszkania w innym państwie, z innojęzyczną administracją. Sam Śląsk Cieszyński w części należącej do Rzeczypospolitej Polskiej jest ziemią nieznaną. Piszę to z perspektywy osoby urodzonej 130 kilometrów na południe od Warszawy. Na studiach w Krakowie, gdy spotkałem koleżanki z Cieszyna, zrozumiałem, że o tym mieście i regionie nic nie wiem. A byłem chłopcem ciekawym świata i zdolnym. Gdyby nie Jerzy Pilch, nadal by się nic nie wiedziało w Polsce o wiślańskich ewangelikach. Filolog może usłyszeć o jabłonkowaniu. Z perspektywy mieszkańców przemysłowego Górnego Śląska większość wiedzy zamyka się w nazwie cysaroki, czyli odbijającym tylko istnienie granicy i inną przynależność państwową sprzed pierwszej wojny światowej. Zatem inność. A kto lepszy? Zawsze „my”.
Strona internetowa gminy Wędrynia / Vendryně: http://www.vendryne.cz/pl/ |
Piszę to, bo trafiłem na informację o „wewnątrzzaolziańskiej” refleksji nad polskością jego mieszkańców przy braku kontaktów z Polską, która (to mój dopisek) niezbyt dobrze radzi sobie, w dyskursie centralnym, z barwnością regionalnych tożsamości i różnie reaguje na deklaracje miłości z ich strony.
Zaolzie to obszar zamknięty, otoczony szczelnym płotem. Pytanie tylko czy od zewnątrz, czy od wewnątrz – zastanawiał się Jarosław jot-Drużycki w swoim referacie wygłoszonym 21 kwietnia w Wędryni podczas konferencji zorganizowanej przez Ruch Polityczny COEXISTENTIA-WSPÓLNOTA i Miejscowe Koło PZKO.
(...) Zaznaczył też, że Śląsk Cieszyński to kraj, który zawsze był gdzieś „pomiędzy”, a nigdy „w”. Podobnie jak obecne Zaolzie. To transgraniczne położenie sprawiało i sprawia, że z jednej strony mieszkańców pragnęły wykorzystywać narody zamieszkujące po sąsiedzku, natomiast oni sami, choć nie wytworzyli wspólnoty na wzór szwajcarski, zamykają się na wszystko to, co pochodzi z zewnątrz.
Sformułowano też myśl, że tożsamość miejscowej ludności ewoluuje inwersyjnie, czyli od zadeklarowanej przynależności narodowej — polskiej — odwraca się niejako i cofa ku etnicznej bądź etnograficznej (wybaczcie niezatrzymywanie się nad tą różnicą), a więc mniejszej i innej wspólnocie. Z powołaniem się na wybitnego intelektualistę Kazimierza Kaszpera (miałem zaszczyt siedzieć z nim raz w Ostrawie przy jednym stole 20 lat temu):
Czy nie jest czasem tak, jak pisał Kaszper już w 1973 roku, że „Nie uchodzi za pobratymca ani współczesny Polak, ani współczesny Czech. Naszym jest „nasz człowiek”, czyli ten urodzony na Zaolziu, kochający pachnące kwiaty (nad Olzą), wyciskające łzy wzruszenia piękne pieśni (dawne) ludu (naszego), urok (naszych) gór i rzeczywistość kominów”?To jakby wstydliwe przyznanie się do tego, że tożsamość czeska czy polska nie gwarantuje pozostania sobą, docenienia tego, co istotne w wymiarze lokalnym, ale dla mieszkańca Piosku czy Trzyńca, ale może też i Šenova (Szonów, Schönhof) kategoria życia i mówienia po naszymu / po našimu jest wartością nieporównywalną z owymi wielkimi narracjami, jest schronieniem, może kokonem, obroną swojości przed obcością, szansą na trwanie, które jest czymś nader istotnym.
Pytanie dla Czytelników z Polski: Czy wiecie, co to jest PZKO? Ano właśnie.
No comments:
Post a Comment